Przepraszam.
Tylko tyle, nie ma co.
*****************************************
EDYCIE,
bo masz w sobie światło,
którym chcesz się ze mną podzielić.
******************************************
Wymyślę cię i ubiorę w srebro.
Czasem chłodnym wiatrem przywołam.
Zatańczę w rytmnie bijącego serca.
Zakreślę palcem w powietrzu.
Zatruję myśli - tobą.
I cię pokocham.
Aż wykończę się - sama w sobie.
I będę błagać, byś istniał.
Wymyślę cię i ubiorę w srebro.
Czasem chłodnym wiatrem przywołam.
Zatańczę w rytm
Zakreślę palcem w powietrzu.
Zatruję myśli - tobą.
I cię pokocham.
Aż wykończę się - sama w sobie.
Otarłabym łzy - zbyt słone, by połknąć.
- Jak było? - nie sili się na litość.
Na współczucie? Nie. Ma gorycz w głosie. Słowa trze na proch, palą w skórę.
- Nijak. - umie mówić inaczej niż obojętnie?
- Mógłbyś być trochę milszy. - nie umie. Nie umie nic, nawet oddychać.
- A ty mniej opryskliwa. - gdyby tylko potrafił żyć...
- Zabawne, że akurat ty to mówisz. - nie potrafi.
(Late at night I could here the crying.
I hear it all trying to fall asleep.)
- Diego. - ostrość głosu łagodzi dotykiem.
Dłonią sunie wzdłuż nieogolonych policzków, kreśli kciukiem kształt warg.
I oczami, płynnym miodem, chce go ocalić.
Oskubać ze wspomnień.
Niespodziewanie zaciska skostniałe palce wokół nadgarstków.
- Nie potrzebuję litości. - odwraca wzrok.
- Sam sobie przeczysz. Zabawne. Naprawdę zabawne.
(When all the love around you is dying.)
- Przepraszam. - opiera się o żelazną kurtynę myśli, której
wyszczerbione krawędzie ranią skórę.
- Za? - wymusza, zawsze wymusza.
- Za to, że nie jestem taki, jak byś chciała. - krew spływa
wzdłuż ramienia i, o dziwo, ma odcień tamtych oczu.
- Wybaczam. - mówi, sprzecznie ze sobą. Wcale nie chce go zmieniać.
Ale łzy w jego oczach łagodzą tę burzę.
- Ja tylko tęsknię.
- Wiem.
- Ona... Bo...
- Wiem.
Podchodzi bliżej, oddechem muska jego ramię.
- Ja...
- Już dobrze, Diego.
Cały się trzęsie gdy go obejmuje.
Łzy wsiąkają w jej skórę, spływają po karku.
A chwila ma miarę wieczności.
wyszczerbione krawędzie ranią skórę.
- Za? - wymusza, zawsze wymusza.
- Za to, że nie jestem taki, jak byś chciała. - krew spływa
wzdłuż ramienia i, o dziwo, ma odcień tamtych oczu.
- Wybaczam. - mówi, sprzecznie ze sobą. Wcale nie chce go zmieniać.
Ale łzy w jego oczach łagodzą tę burzę.
- Ja tylko tęsknię.
- Wiem.
- Ona... Bo...
- Wiem.
Podchodzi bliżej, oddechem muska jego ramię.
- Ja...
- Już dobrze, Diego.
Cały się trzęsie gdy go obejmuje.
Łzy wsiąkają w jej skórę, spływają po karku.
A chwila ma miarę wieczności.
Wysnułabym z mgły - zbyt mdłej, by zniknąć.
- Weź kurtkę, chłodno się zrobiło. - mija ją bez słowa.
Tego dnia obudził się w dobrym nastroju. Szczędzi na złośliwości.
Jednak milczenia też można mieć dosyć.
Mimo to pozwala mu wyjść, jak gdyby nigdy nic.
I jeszcze posłusznie idzie po śladach.
(How can I take the pain away?)
Płatki śniegu topnieją w powietrzu.
Migoczą na jej rzęsach setkami barw.
Gdyby tylko mógł to zobaczyć...
Idzie rwąc powietrze, pokonuje niewidzialne bariery.
Miały być nieprzekraczalne - nie są.
(How can I save...
A fallen angel in the dark,
Never thought you fall so far.)
Brama, przyrdzewiała łzami, wiekowa.
I setki marmurowych serc wbitych w ziemię.
W tym też jego. Zakopane, głęboko.
Zatrzymują się. Wiatr głucho bębni w pierś, próbuje ich rozerwać, zniszczyć.
I ponieść strzępki wspomnień. Głodne czasu litery.
Patrzy przez chwilę, słowa uciekają kącikiem ust.
W jednym momencie zatapia pięści w zmarzniętym gruncie.
Silnie kaleczy ziemię.
Uderza mocno, solidnie,
aż krew przecieka między palcami, spływa pośród zgniłe źdźbła.
Nie myśli, jedynie walczy. Walczy ze światem i ze wszystkim, co żyje.
Jednak najtrudniej mu pokonać samego siebie.
Wszystko kończy się natychmiast,
po dwudziestu siedmiu uderzeniach jej serca.
Dopada do niego, gorączkowo potrząsa, kurczowo ściska koszulę.
- Odezwiesz się, do cholery?!
Wzrok ma lodowaty, oziębły. Jest nieobecny, jak lalka.
Chce otrzeć brud z jego palców... nie zdąża.
Odtrąca ją silnym ruchem ręki, odchodzi.
Skleiłabym serce - zbyt kruche, by bić.
- Mógłbyś...
- Mógłbym. Ale nie chcę. - cisza nie ma koloru.
Nie tym razem.
Pachnie stęchlizną, mokrym chodnikiem i alkoholem.
Ale nie ma koloru.
- Chciałabym ci pomóc. - przyklęka, dotyka jego twarzy.
Ma najpiękniejszy kształt na świecie.
- Nie możesz. Nikt nie może.
Wzrusza ramionami.
- Pozwól mi chociaż spróbować.
Pierwszy raz od dawna kiwa głową, bo tak podpowiada mu serce.
(Fallen angel close your eyes,
I won't let you fall tonight.)
Jej dotyk jest jak liść. Lekki i przypadkowy.
Całkiem przyjemny, jak się okazuje.
- Kochałem ją.
Przełyka głośno ślinę z nadzieją, że nie usłyszał.
Serce kołacze, jakby należało do innego ciała.
- Nadal kocham.
Gdy na nią spogląda jest blada jak obłoki na porannym niebie.
Linie tęczówek ma pokrzywione konturami przeszłości.
- Ale to bez znaczenia.
Zaciska dłoń wokół szyi zmuszając się do oddechu.
- Diego, minęło już pięć lat...
- Ludmiła. - ucina ostro. - Czas nie ma tu nic do rzeczy.
(Fallen angel just let go,
You don't have to be alone.)*
- Wiem, że cierpisz. Ale nie możesz skreślić całego swojego życia.
Wiruje slalomem między gniewem, a błogością.
Można kogoś złościć nadzieją?
- Nie rozumiesz.
- To ty nie rozumiesz.
Problemem jednak nie jest ona,
ale to, że miał już kiedyś fundament nadziei.
Zbudował na nim dom ze spadających gwiazd.
Dlatego teraz, gdy wszystko przysypały lata łez,
jego niebo zostało czarne. Samotnie czarne.
Czarniejsze od samej czerni.
- Lu, miłość jest jedna. Ja moją straciłem.
Milczenie wrzyna ciernie w przestrzeń między nimi.
Zatarłabym wspomnienia - zbyt bolesne, by żyć.
Dlaczego nie chce przestać mu się śnić?
- Dobrze się czujesz?
Mruga chcąc odgonić zapisany w oczach obraz ukochanej
twarzy, której rysy nagle łagodnieją.
Oczy złocą, bledną. Policzki rumienią.
Ludmiła.
Kręci głową.
- Potrzebujesz czegoś?
Zaprzecza. Od jakiegoś czasu umie tylko zaprzeczać.
Dotyk jej palców pali w dłonie,
pachnie zachłannością i siłą,
pewną tajemnicą zamkniętą w niebezpieczeństwie.
Ma włosy dłuższe niż ona, jaśniejsze.
I oczy mniej delikatne.
- Diego, porozmawiajmy.
- Nie mamy o czym.
Nawet nie wie, jak bardzo może zranić.
Jak mocno krwawi jej serce.
(I don't need your condescending,
Words about me, looking lonely...)
Podnosi wzrok i patrzy w lustro, ale widzi tylko rozmazany szkic.
- Diego...
Obejmuje go, jednak nie czuje się lepiej.
Łzy odzierają do naga, odsłaniają wszystko,
co chciałby ukryć.
Dlatego nie potrafi hamować cierpkich słów.
- Zostaw mnie.
Niedomknięte myśli spływają po szybach
odgradzających ich klatek,
jak atrament zabarwiają każdy kąt umysłu.
- Idź stąd.
- Diego, proszę...
- Nie, Ludmiła. Wyjdź.
Wszystko się kurczy, nie pozwala nawet rozprostować palców.
Trzyma usilnie w więzach nieszczęścia rozrywając
szwy starych ran, głęboko żłobiąc nowe.
Spływa szerokimi żlebami wzdłuż rozdygotanych fragmentów serca.
- Wynoś się!
Wychodzi. Znika za drzwiami.
Dopiero tam pada na ziemię.
Obejmuje kolana, gryzie wargi do krwi.
(I don't need your arms to hold me,
'Cause misery is waiting on me.)**
Już nie ma sił uciekać emocjom.
A wszystkie potrząsają jego ciałem, jak kartką papieru.
Rozpadanie się w ciszy jest zbyt głośne.
Zbyt głośne.
- Przestań! Przestań to robić!
Ma jedynie gniew w oczach, zdruzgotanie w lekko
sinych palcach.
- Ludmiła...
- Przestań!
Chciałby się gubić w jej dłoniach. Naprawdę chciałby.
Rozpłynąć się w zapomnieniu.
Czuje na piersi jej pięści.
- To już pięć lat! Pięć!
Gniew, nadwrażliwość wysadza okna,
wycieka przez dziurkę od klucza,
krwiaki na duszy.
- Ona nie wróci! Nie żyje! Nie żyje!
Wyważa drzwi.
- Pogódź się z tym! Nie żyje!
Rozsadza wszystko, co jeszcze pozostało.
Czy pamięta ciężar dłoni?
Zwężone źrenice, darcie powietrza?
Jednak można umrzeć żyjąc. Tym razem śmierć ma kolory,
kształty i zapach. Ma słowa wpisane między wiersze
i kilka ukrytych znaczeń. Jest przestrzenią w nicości.
Gdy znów na niego spogląda łzy ciekną po majaczącym pod skórą siniakiem.
Gładzi palcem zaczerwienione miejsce.
Tęczówki sztywnieją, są chłodniejsze od śniegu.
- Ja... Ja nie chciałem...
- Nienawidzę cię.
Umieją zaprzeczać sami sobie, odtrącać swoje serca
i odchodzić z beznadziejnym poczuciem pustki.
Mogłabym cię kochać - każdego dnia na nowo.
Puka do drzwi. Szorstkie drewno odcina się na tle białych ścian
i z nimi zlewa, tworząc nijakie wnętrze budynku.
Chłodne i puste, jak serce. Bijące? Już nie.
Otwiera kobieta z jej oczami,
pasmem siwizny nad czołem.
Jest piękna na swój sposób.
Podobna na swój sposób i na swój sposób różna od niej.
W spojrzeniu nie dostrzega nadziei.
- Przepraszam... Jest Ludmiła?
Uśmiecha się smutno.
Albo kpiąco - bez różnicy.
- Wyjechała.
Nie widzi już nic więcej.
(I was right beside you,
When you went to hell and back again.)*
Każdy dzień jest bólem.
Każda chwila nasiąka smutkiem.
Zawsze tak było.
I już będzie.
Bo jednak można pokochać drugi raz.
I drugi raz stracić.
Ale nie mogę cię zmusić byś żył.
Żył dla mnie.
****************************************************************************
Moje Aniołku. ♡
OdpowiedzUsuńJa nie zajmę miejsca. A co? Mam dobry humor! ;)
OdpowiedzUsuńCzytałam OS wcześniej w jakiś dzień rano, także wybacz, że komentuje dopiero dziś... :(
Piękna historia o walce Diego z samym sobą. Ludmiła jest tutaj cudowna. Diego jest zupełnym pacanem, że tak wolno kuma fakty. Ale to nic i tak wszyscy go kochają.
Aniu, pięknie opisałaś jak on ją uderza. Łza się w oku kręci. Co prawda Diego wtedy wszystko przekreśla, ale jest to mój ulubiony fragment. Ja chyba po prostu lubię dreszczyk emocji.
Wspominałam Ci już, że uwielbiam jak piszesz? Chyba coś mówiłam...
Ja nadal z niecierpliwością czekam na Ludwika. Przecież doskonale wiesz, że on podbił moje serduszko <3
Co by tu jeszcze napisać? Nie chce sztucznie wydłużać komentarza, więc życzę ci powodzenia i weny! Pozdrawiam z bufonem. <3
Ola, moja panda <3
UsuńTaka kochana jesteś, nooo...
Cześć, Misiu!
OdpowiedzUsuńJestem - w końcu, alleluja! Nawet nie wiesz jak mi z tym źle, jak mi przykro... Wybaczysz mi? Kiedyś? Ten cud, najprawdziwszy, zawarty między słowa, napisałaś dla mnie... nie wierzę... dla takiej beznadziejnej Edyty, a ona co... ach, szkoda słów... Ale - dziękuje. Najbardziej. Taka przyjemność... nigdy jej nie zapomnę. I co, że Diego był idiotą, że nie zauważył, że Ludmiła jest osobą, którą pokochał, po raz drugi, mimo wszystkich ran w sercu, wspomnień, i którą, po raz drugi, stracił... (tak, ryczałam na tym fragmencie jak debilka, masz mnie), i co - że nie zakończyło się happy endem, że ta blondyneczka chciała - tego wszystkiego, właśnie dla niego - że próbowała. Nie mogła go zmusić do ponownego życia... a może właśnie... gdyby poczekała chwilę dłużej? Ale świat ma tak w zwyczaju, że odrywa nas od tego, co najważniejsze, nim jeszcze jest skończone, tak naprawdę... a potem jest 'za późno', zawsze... za późno. Matko... nawet teraz płacze, piszą ten komentarz, czytając - po raz dziesiąty, setny, nie pamiętam, rozważając na nowo. I co, że... to było PIĘKNE. Najprawdziwiej, zwyczajnie piękne. Ogłupiające - w pozytywny sposób, oczywiście. Czy mogłoby być inaczej? Moja kochana, słodka Diemiła... moje serce krwawi. Ale kocham to, kocham ten ból, te łzy, tą miniaturkę, ten zapis, te słowa, te kropki. Kocham - wszystko. I Ciebie też, bardzo. I dziękuje - po raz kolejny. Jesteś wielka. I twój talent rozwija się coraz bardziej, widzę to. Wciąż do przodu, do przodu...
Kocham najmocniej,
Edyta.
Cudo *-*
OdpowiedzUsuń